RunTeam Wywiad 04.11.2025

Dwie noce i dużo błota w 150-kilometrowym biegu przez Beskid Niski. Rozmowa z Michałem Zielińskim i Łukaszem Rąbem, finiszerami zawodów Łemkowyna Trail

Lemkowyna-2025-finiszer-Fot.Archiwum-Michal-Zielinski-i-Lukasz-Rab
Michał Zieliński i Łukasz Rąb na mecie 150-kilometrowego biegu Łemkowyna Trail. Fot. Archiwum Michała Zielińskiego i Łukasza Rąba

Od 2014 roku każdej jesieni w Beskidzie Niskim organizowany jest bieg górski, którego najdłuższy dystans ma 150 kilometrów, prowadzi z Krynicy-Zdroju do Komańczy. Dla części ze stawki biegnących to mocna rywalizacja o zwycięstwo, ale dla większości wymagająca przygoda biegowo-marszowa. „Dzikie Życie” od 2016 roku jest patronem medialnym zawodów, warto dodać, że zawody są prowadzone z maksymalnie możliwym poszanowaniem dzikiej przyrody, z rozwiązaniami idącymi naprzeciw wyzwaniom prośrodowiskowym. W zawodach od 2016 roku startują też zawodniczki i zawodnicy naszego teamu biegowego Dzikie Życie RunTeam. W 2025 roku na najdłuższej trasie wystartowało dwóch naszych reprezentantów – Michał Zieliński i Łukasz Rąb. Obaj ukończyli zawody z sukcesem. Poprosiłem ich o rozmowę, aby opowiedzieli o biegowej wędrówce przez krainę Łemków. Zapraszam do lektury. Może ktoś skusi się na tę niezwykłą biegową przygodę, albo przynajmniej na kilkukilometrową wycieczkę do najbliższego lasu.

Na starcie w Krynicy-Zdroju, 18 października, niewiele przed godziną 1:00. Fot. Agnieszka Rąb
Na starcie w Krynicy-Zdroju, 18 października, niewiele przed godziną 1:00. Fot. Agnieszka Rąb

Grzegorz Bożek: Pierwsza wasza myśl po dotarciu do mety w Komańczy?

Michał Zieliński: Szczerze mówiąc, sam byłem zaskoczony swoją reakcją na mecie. Wcześniej wyobrażałem sobie, że będzie to raczej ulga, coś w rodzaju: „nareszcie koniec, dobrze, że się skończyło”. Tymczasem było zupełnie odwrotnie. Początek drugiego dnia biegu, po wcześniejszych kryzysach, okazał się dla mnie niezwykle przyjemny. Końcowy odcinek trasy prowadził przez rozległe łąki Wahalowskiego Wierchu z pięknymi widokami, a potem przez bukowy las, który wprowadzał prosto do Komańczy.

Kiedy przekroczyłem linię mety, poczułem… żal, że to już koniec. Koniec tej niesamowitej przygody, koniec zmagań z Głównym Szlakiem Beskidzkim na odcinku Beskidu Niskiego. W tamtym momencie pomyślałem nawet, że gdyby trasa była o te 10 czy 20 kilometrów dłuższa, wcale bym się nie martwił.

Ten bieg nie był dla mnie wyścigiem do mety. To nie był bieg „do celu” – raczej droga sama w sobie, bycie w niej, jedność z Beskidem Niskim.

Łukasz Rąb: „Wracam za rok!”, choć przez 150 km i 32 godziny myślałem „nigdy więcej”, ale kibice dopingujący na ostatniej prostej, widok mety, a za jej linią Justyna i Tomek, biegowi przyjaciele, którzy czekali wytrwale, to wszystko wymazuje cały trud biegu, zostaje czysta euforia. Lubię atmosferę na mecie w Komańczy, na którą w tym roku wbiegałem po raz czwarty, ale pierwszy raz o takiej porze. W poprzednich latach o tej godzinie stałem na mecie już odświeżony z kawą w ręku, dopingując, i ciesząc się, że to nie ja kończę właśnie tę stupięćdziesięciokilometrową odyseję przez Beskid Niski i jednocześnie marząc, żeby być na ich miejscu.

Nocą przez dziki Beskid Niski. Dla niektórych, tych z końca stawki, to łącznie nawet 20 godzin biegu nocnego. Fot. Piotr Dymus
Nocą przez dziki Beskid Niski. Dla niektórych, tych z końca stawki, to łącznie nawet 20 godzin biegu nocnego. Fot. Piotr Dymus

Pokonanie trasy zajęło wam dwa razy więcej czasu niż zwycięzcy. Czy nie można zaryzykować twierdzenia, że mieliście trudniejsze zadanie do zrealizowania niż najlepsi?

Michał: Myślę, że trudno porównywać zawodników, którzy docierają do mety w czołówce a amatorów dla których wyzwaniem jest zmieścić się w limicie. Profesjonalni biegacze i biegacze-amatorzy funkcjonują w zupełnie innych realiach. Dla nas bieganie nie jest pracą, tylko pasją realizowaną pomimo obowiązków zawodowych i rodzinnych, a nie zamiast nich. Nie możemy poświęcić na trening tyle czasu, co profesjonaliści – i to w naturalny sposób przekłada się na wyniki.

Różny jest też sam charakter wysiłku. Zwycięzca tegorocznej Łemkowyny 150 – Bartosz Gorczyca – pokonał trasę w rewelacyjnym czasie, ustanawiając nowy rekord trasy [16:00:47,00 – dopisek GB], i to mimo bardzo trudnych warunków. Jego bieg był niezwykle intensywny, szybki, ale w pewnym sensie „krótki”. Dla nas natomiast ten sam dystans oznaczał ponad 30 godzin nieustannego ruchu – dwie noce bez snu, walkę z sennością, chłodem, wyczerpaniem. Gdy Bartosz zdążył już dobiec, odpocząć, przespać się i zjeść śniadanie, my wciąż byliśmy na trasie.

To zupełnie różne doświadczenia – można powiedzieć, że startowaliśmy w dwóch różnych zawodach. Profesjonaliści rywalizują z czasem o jak najlepszy wynik, a my – z czasem, który trzeba przetrwać. Naszym celem nie było przebiec jak najszybciej, lecz wytrwać, utrzymać się w ruchu i dotrzeć do mety o własnych siłach.

Łukasz: Jestem biegaczem amatorem, takim z niższej średniej półki, ale nie uważam, że miałem trudniej niż zawodnik z czołówki, myślę, że nawet łatwiej. Zadanie mieliśmy takie samo, ale techniki wykonania inne. Gorczyca wybrał rozwiązanie szybkie, ale ryzykowne, ja natomiast skupiłem się na celebrowaniu każdej brei błota i smakowaniu wszystkiego na punktach żywieniowych. Gorczyca przeleciał przez trasę jak Maverick, ale samotnie, ja w towarzystwie wspaniałej żony, której wyjątkowo dałem radę dotrzymać kroku. Topowi zawodnicy uprawiają biegi górskie, my turystykę biegową, ale zadanie jest wspólne dla wszystkich: wygrać ze sobą, albo może inaczej: odnaleźć w biegu najlepszą wersję siebie.

Niejeden upadek zaliczony na błotnistej trasie. Fot. Piotr Dymus
Niejeden upadek zaliczony na błotnistej trasie. Fot. Piotr Dymus

Warunki w tym roku na biegu były trudne, wcześniejsze deszcze zrobiły swoje, było dużo, dużo błota na szlaku. Jak przygotować się do zawodów, które trwają ponad dobę, zawodnicy większość czasu pokonują w nocy, przy niskich temperaturach?

Michał: Największym wyzwaniem zawodów Łemkowyna Trail jest pora roku, w jakiej się odbywa. Październik oznacza krótki dzień, długą noc i bardzo niepewną pogodę – może być piękne słońce, ale równie dobrze deszcz, wiatr i błoto po kostki. To wszystko trzeba przewidzieć i uwzględnić w logistyce biegu.

Oprócz oczywiście treningu zarówno fizycznego, jak i psychicznego kluczowe jest więc odpowiednie przygotowanie sprzętowe: przemyślane pakowanie plecaka biegowego, zapas ciepłej odzieży, solidne źródło światła z dodatkowym akumulatorem oraz odpowiednia ilość wysokoenergetycznego jedzenia – żeli, batonów, czy nawet czegoś słonego. Na szczęście organizator bardzo pomaga, zapewniając dobrze zaopatrzone punkty z jedzeniem i piciem mniej więcej co 20 kilometrów. W trakcie biegu warto też zaplanować jeden dłuższy odpoczynek – taki moment resetu i regeneracji.

W moim przypadku wszystko było dobrze przygotowane poza jednym elementem – butami. Miałem do wyboru dwa modele – jedne z agresywnym bieżnikiem, świetne na błoto, ale twarde i wąskie, dobre raczej na krótsze dystanse; drugie z dużą amortyzacją, bardzo wygodne, idealne na długie biegi, ale o słabszym bieżniku. Wybrałem te drugie. Dzięki temu na mecie moje stopy były w świetnym stanie, ale na trasie ślizgałem się bardziej niż inni. Po 10 wywrotce przestałem je liczyć.

Łukasz: Błoto jest jak wampir. Wysysa z ciebie energię, którą tracisz na utrzymanie się w pionie, zamiast na przesuwanie się w poziomie. W takich warunkach, oprócz butów z odpowiednim bieżnikiem, ważne jest przygotowanie fizyczne, przede wszystkim mięśni stabilizacyjnych. To zresztą przydaje się nie tylko na błocie, ale także podczas zbiegów, a nieraz silny core może nas uchronić przed spektakularnym upadkiem [core w bieganiu to trening mięśni, które odpowiadają za stabilizację, prawidłową postawę i efektywność ruchu – dopisek GB]. Na szczęście żadnej epickiej wywrotki na błocie nie zaliczyłem, ale momentami (dłuższymi) mój styl biegu był godny występu w Ministerstwie głupich kroków Monty Pythona. Inną zmorą długodystansowców jest sen, a w zasadzie jego brak. Tu chyba nie ma uniwersalnej recepty w stylu „rób siłę, długie wybiegania w terenie i jakoś to będzie”. Każdy ma swoją indywidualną baterię. Niektórzy muszą odpocząć i zrobić rege drzemkę, która da im kopa, inni mogą nie spać bardzo długo, ale za to siada im koncentracja. Ja należę do tych drugich i podczas tego biegu zdarzyło mi się rozpocząć rozmowę z jedną osobą i – nieświadomie – dokończyć z inną, ale podobnie ubraną. Elegancko nie dała po sobie poznać, dlaczego pytam, o której w końcu ma ten autobus do Krosna. Okazało się, że też spieszy się na ostatni autobus do domu, co mnie upewniło, że to ta sama osoba. Kiedy dwie godziny później znów chciałem podjąć temat zbiorkomu z tą samą, według mnie, osobą, żona mnie poprosiła, żebym przestał pytać wszystkich, o której jest autobus do Krosna. Przestałem…

Przemierzanie Beskidu Niskiego w tak długim biegu zapewnia niezapomniane doznania, które przeżywa się wspólnie z innymi. Fot. Bartek Bodzek
Przemierzanie Beskidu Niskiego w tak długim biegu zapewnia niezapomniane doznania, które przeżywa się wspólnie z innymi. Fot. Bartek Bodzek

Zawodów nie ukończyła aż 1/3 stawki, która ruszyła z Krynicy-Zdroju. Czy mieliście jakieś większe kryzysy na trasie, a może myśleliście o zejściu z trasy. Co Wam pomogło zakończyć zawody?

Michał: Największym wyzwaniem był dla mnie brak snu. Bieg zaczynał się o pierwszej w nocy, i w dzień – mimo planów na drzemkę – nie byłem w stanie zasnąć. W efekcie spędziłem bez snu 50 godzin. W pewnym momencie oczy same mi się zamykały, pojawiały się halucynacje oraz fantazje o kołderce i poduszce. Na jednym z punktów odżywczych zrobiłem więc tzw. „turbo drzemkę” – położyłem głowę na stole na piętnaście minut. Taki krótki sen zadziałał jak reset.

Drugi kryzys wynikał z wszechobecnego błota i nie do końca trafnego wyboru butów. Były bardzo wygodne, ale zbyt śliskie na te warunki, więc zamiast biec, walczyłem o przyczepność i utrzymanie się na nogach.

Nie miałem natomiast typowego kryzysu motywacyjnego, takiego, który podpowiada: „po co to robisz, odpuść, już wystarczy”. Od początku założyłem, że nie będę patrzył na metę ani odliczał kilometrów do końca. Skupiałem się tylko na najbliższym punkcie odżywczym – kolejne 20 kilometrów, odpoczynek, coś do jedzenia. To bardzo pomagało psychicznie. Małe cele zamiast jednego wielkiego dystansu. Myślę, że właśnie to pozwoliło mi przetrwać i dotrzeć do mety.

Łukasz: Na 102 kilometrze, w Iwoniczu-Zdroju, dowiedziałem się, że za nami jest jeszcze około setki zawodników z naszego dystansu i to mnie zmotywowało, bo znaczyło, że będziemy na mecie bliżej połowy stawki i że nie jest z nami tak źle, jak pokazuje zegarek i szczerze zatroskany wzrok wolontariuszy. Niestety większość z tej setki zeszła z trasy i za nami przybiegło niewiele ponad dwadzieścia zawodniczek i zawodników.

A kryzysy były. Mikro, ale prawie na każdym punkcie. „Schodzisz?” – pytam żonę, „nie, a ty?”, „nie”, „byle do Puław Górnych”, „stamtąd już nawet na czworaka dojdziemy”. I tym sposobem, z punktu do punku, znaleźliśmy się na mecie. Ciągle razem – to chyba była ta moc, która nas pchała przez dwie noce, błoto, deszcz, ale także przez piękną jesień, ostatnio moją ulubioną porę roku.

Agnieszka Rąb i Łukasz Rąb na ostatnich kilometrach trasy, niedaleko Komańczy. Fot. Piotr Dymus
Agnieszka Rąb i Łukasz Rąb na ostatnich kilometrach trasy, niedaleko Komańczy. Fot. Piotr Dymus

Takich zawodów nie da się zrealizować z marszu, bez stosownego przygotowania. Co szczególnego robiliście aby podjąć się tego wyzwania? Wiem, że startowaliście w tych zawodach w innych latach, ale na krótszych dystansach, w tym roku chyba wiele musiało inaczej wyglądać...

Michał: Na pewno nie da się po prostu „wstać z kanapy” i pobiec 150 kilometrów po górach. To nie jest też poziom, na który wchodzi się po kilku półmaratonach. Ale jeśli ma się za sobą kilka startów na dystansach powyżej 100 km i regularnie biega po górach na dystansach dłuższych niż maraton, to Łemkowyna Trail 150 km jest wyzwaniem, które można świadomie podjąć.

Nie trenowałem w jakiś wyjątkowy sposób – raczej kontynuowałem sprawdzony schemat. Regularne bieganie, długie weekendowe wybiegania rzędu 20-30 km, treningi w terenie z kijami oraz uzupełniający trening siłowy w domu, z wykorzystaniem masy własnego ciała: pompki, przysiady, wykroki, drążek. Włączyłem też długie, kilkugodzinne przejażdżki rowerowe, które z jednej strony poprawiały moją wytrzymałość, a z drugiej były świetnym treningiem głowy.

W biegach ultra spędza się samemu ze sobą bardzo dużo czasu – często kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin. Trzeba więc polubić siebie i nie nudzić się we własnym towarzystwie. To też da się wytrenować – właśnie przez takie długie, samotne aktywności, które uczą cierpliwości, spokoju i skupienia.

Łukasz: Michał słusznie zwraca uwagę, że nie da się „wstać z kanapy” i wystartować w biegu ultra, ale na każdych zawodach jest grupa zawodników, którzy przeceniają swoje możliwości (do których i ja się zaliczam), albo nie potrafią ich dobrze oszacować. Na krótkim biegu to nie problem, ale podczas długich zawodów, obejmujących spory obszar, często ciężko dostępny, to duży kłopot, dla zawodnika, i dla organizatora, który musi zapewnić bezpieczeństwo uczestnikom. Gros z tych biegaczy schodzi z trasy z kontuzją i zrażonych do biegania, część dociera do mety, szczęśliwa, ale na tyle przeforsowana, że czas regeneracji liczy się w miesiącach. Dlatego ważne jest odpowiednie przygotowanie. To wszystko o czym mówi Michał, ale także wiedza o sobie: czy wytrzymam kilkadziesiąt godzin bez snu, jak zareaguje mój organizm, przyjmując głównie żele, jakie jedzenie działa na mnie najlepiej, jak reaguję na zmiany temperatur itp., itd. Taką wiedzę można zdobyć jedynie startując w zawodach.

Łemko 150 chodziło za mną od trzech sezonów i cieszę się, że dopiero teraz się odważyłem. Mimo że zaliczyłem wcześniej w Beskidzie Niskim dwa razy stówkę i raz 70, i niby wiedziałem, że Łemkowyna to błotowyna, to i tak warunki mnie zaskoczyły. No nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji.

Michał Zieliński na mecie po ponad 32-godzinnej biegowej wędrówce. Fot. Bartek Bodzek
Michał Zieliński na mecie po ponad 32-godzinnej biegowej wędrówce. Fot. Bartek Bodzek

Pokonywaliście trasę wiodącą przez całe pasmo Beskidu Niskiego po linii Głównego Szlaku Beskidzkiego. Spore fragmenty wiodły lasami, część otwartymi przestrzeniami łąk, mijaliście łemkowskie wsie, cerkwie, cmentarze, park narodowy, uzdrowiska, charakterystyczne szczyty np. Cergową koło Dukli. Jakie wrażenia estetyczne wynosicie z trasy?

Michał: Główny Szlak Beskidzki w Beskidzie Niskim prowadzi głównie przez rozległe bukowe lasy, więc dla mnie ten bieg był przede wszystkim totalnym zanurzeniem w przyrodzie. To było raczej doświadczenie natury niż odkrywanie dziedzictwa kulturowego Łemkowszczyzny, bo większość trasy wiedzie przez dzikie, zarośnięte góry.

Po drodze mijaliśmy jednak drewniane cerkwie, krzyże przydrożne i kapliczki. Największe wrażenie zrobił na mnie cmentarz wojenny na Rotundzie, który wyłonił się w nocy w świetle czołówki – z wysokimi, drewnianymi gontynami wyglądał niesamowicie, niemal mistycznie.

W dzień Beskid Niski zachwycał jesienną aurą – czerwienią buków, złotem liści i miękkim światłem przesączającym się przez korony drzew. To wyjątkowe miejsce, w którym naprawdę można zanurzyć się w oceanie przyrody.

Łukasz: Dzikość! Czułem dzikość. W Beskidzie Niskim czuć ją najbardziej wśród polskich gór. Mam wrażenie, że nawet cywilizacja jest tu dziksza, że walkę między kulturą i naturą wygrywa jednak przyroda. I dobrze! Co do samej trasy biegu, to pewne miejsca jeszcze sobie odtwarzam. Przyznam się, ale na mecie niewiele mogłem sobie przypomnieć z trasy. Na szczęście bieg mnie nie opuszcza aż do teraz. Wracają obrazy i układają się w całość. Wciąż podchodzę pod majestatyczną i nocą trochę straszną Cergową. Dalej widzę wyłaniające się z brzasku krzyże cmentarza na Rotundzie. Ciekawostka, jest tam wykuty w kamieniu czterowiersz Hansa Hauptmanna, który idealnie pasuje do biegaczy długodystansowych, wystarczy „leżymy” zmienić na „biegniemy”:

„Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi,
A burze już nam nieraz we znaki się dały –
Wszak słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzi
I wcześniej okrywa purpurą swej chwały”

A na koniec 130 kilometr, czyli punkt żywieniowy widmo w Wilczych Budach w paśmie Bukowicy. Kilkaset metrów przed punktem (którego się nie spodziewasz) w ciemności pojawiają się rozłożone wzdłuż trasy znicze-lampiony. Jesteś ogromnie zmęczony, myślisz wolniej niż biegniesz i ta aleja lampionów robi niesamowite wrażenie, przeżycie niemal metafizyczne. Potem wszystko się wyjaśnia, zjadasz pyszną zupę i dostajesz energii na ostatnie 20 kilometrów. Punkt, jak się okazało, prowadzi charytatywnie mój znajomy z czasów podstawówkowych razem ze swoją sportową rodziną. To mój ulubiony punkt żywieniowy.

Co poradzilibyście osobom, które myślą o podobnym wyzwaniu?

Michał: Przede wszystkim – odważyć się. Jeśli biegacie po górach i macie za sobą dystanse dłuższe niż maraton, warto zaplanować udział w Łemkowynie. Sam przez kilka lat odkładałem ten start, myśląc, że jeszcze nie jestem gotowy. W końcu uznałem, że za rok będę o rok starszy i będzie trudniej – i wystartowałem.

Pomimo trudności, bieg dał mi ogromną satysfakcję i radość. Była to piękna, intensywna przygoda, w którą warto się zaangażować. Łemkowyna, mimo swojej skali, to nie jest przedsięwzięcie ekstremalne – to dobrze zorganizowany bieg z licznymi punktami odżywczymi i świetną opieką organizatorów.

W internecie można znaleźć wiele relacji uczestników. Warto je przeczytać, żeby poznać specyfikę trasy, przygotować się logistycznie i wiedzieć, czego się spodziewać. To naprawdę pomaga podejść do wyzwania ze spokojem i pewnością, że wszystko jest do zrobienia.

Łukasz: Trenujcie regularnie i koniecznie według jakiegoś planu. Startujcie często w zawodach o różnym stopniu trudności, żeby odkryć swoje braki. Przykładowo, świetnie poradziłeś sobie podczas zawodów na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, gdzie trasy nie są trudne, w terenie tatrzańskim możesz polec. I na odwrót, ćwicząc głównie na technicznych, skalistych trasach, zupełnie nie poradzisz sobie na niewymagających, ale błotnistych ścieżkach Beskidu Niskiego. Tu się zatrzymam, bo mogę tak długo, a trenerem nie jestem. Wiem tylko to, czego nauczyłem się na sobie. Gdybym jednak miał tak krótko, coś poradzić, powiem tyle: idź tą drogą, bez pośpiechu, bez skrótów, dla siebie.

Pamiątkowy dzwonek i koszulka finiszera zawodów. Fot. Michał Zieliński
Pamiątkowy dzwonek i koszulka finiszera zawodów. Fot. Michał Zieliński

Michał Zieliński – główny specjalista ds. ochrony przyrody w Zespole Lubelskich Parków Krajobrazowych, przewodnik turystyczny: górski i terenowy, edukator przyrodniczy. Z pierwszej pasji turysta: górski, pieszy, rowerowy, kajakowy, z drugiej biegacz trailowy i górski. W biegach na długich dystansach szuka kontaktu z naturą, prostoty i stanu gdy ciało i umysł jednoczy się z naturą. Biega w barwach drużyny Dzikie Życie RunTeam.

Łukasz Rąb – filozof, pochodzący z Gliwic. Rówieśnik Ciemnej strony księżyca. Lubi góry, las, jazz, wino, jeziora, pączki, niektórych ludzi i wszystkie psy. Mieszka w Warszawie, biega z żoną (także z Gliwic), członek Dzikie Życie RunTeam.

W biegu Łemkowyna Trail na dystansie 150 kilometrów 18-19 października 2025 r. z Krynicy-Zdroju do Komańczy wystartowało 314 osób, do mety dotarło 212. Łukasz Rąb zajął 185 miejsce z czasem 32:29:35, Michał Zieliński 187 miejsce z czasem 32:44:52.

Pełne wyniki zawodów na trasie 150 km