Dwadzieścia jeden godzin ultra Roztocza
Ponad 120 kilometrów przebył Michał Zieliński na najdłuższej trasie zawodów Ultra Roztocze, które odbyły się 3-4 października. Wielogodzinny bieg przez „polską Toskanię” potrafi dostarczyć wszelakich wrażeń, sportowych, krajobrazowych, przyrodniczych oraz poznać granice swoich możliwości.
Michał Zieliński był naszym kolejnym zawodnikiem, który zmierzył się z trasami Ultra Roztocze. Wcześniej byli to Karol Flejmer w 2018 roku, oraz Piotr Pudzianowski na trasie 140 km w roku 2017 i Jakub Sopała na trasie "30-tki" w 2017 roku.
W 2020 roku zawody, ze względu na koronawirusa przeniesiono na jesień. Na trasie 120 kilometrów Michał zajął 46 miejsce w stawce 76 osób, w czasie 21:12:25.
Poniżej relacja Michała z jego konta facebookowego: "Pomysł na tak długą wyrypę był trochę z kosmosu, nie goniłem więc za wynikiem (choć te u mnie nigdy nie są szczególnie wybitne) a mierzyłem się jedynie z dystansem i czasem przebywania na trasie wynikającym z turystycznego tempa. A trasa rzeczywiście wybitnie turystyczna – szczególnie, że po ponadtygodniowym ciągłym deszczu akurat otworzyło się okno pogodowe i na błękitnym niebie zaświeciło piękne słońce.
Bieg umożliwia odwiedzenie prawie wszystkich najważniejszych atrakcji Roztocza Środkowego. Tutaj nie można się nudzić, różnorodność krajobrazów i siedlisk, której chyba trudno szukać na innych, nawet i dłuższych dystansach. Po drodze jest Roztoczański Park Narodowy, 2 parki krajobrazowe: Krasnobrodzki i Puszczy Solskiej oraz 4 rezerwaty przyrody. Liczne są podbiegi i zbiegi, ale i sporo odcinków płaskich. Podłoże głównie piaszczyste, nawet po długotrwałych deszczach nie ma tu błota, jedynie kałuże. Biegnie się przez wspaniałe lasy: bory sosnowe, jodłowe, buczynę. Trasa prowadzi wzdłuż i w poprzek dzikich rzek: Wieprza, Szumu, Jelenia, Sopotu i Tanwi (na tych ostatnich widowiskowe miniwodospady) – niekiedy po mostkach, a jak ich brak to i brodami (słynne bobrowisko na trasie). Są skały na górze Kamień oraz lessowe wąwozy i głębocznice. Z wierzchołków wzgórz rozciągają się rozległe widoki na pofalowaną mozaikę pól czyli „polską Toskanię”, jak nazywane bywa Roztocze. Popalić biegaczom dają też, nagrzane słońcem, kamieniołomy z wapiennymi odkrywkami. Nawet odcinki przez roztoczańskie miejscowości są krajoznawczo ciekawe: Zwierzyniec - zabudowa pamiętająca Ordynację Zamoyskich, Górecko Kościelne – kapliczka na wodzie, drewniany kościół, aleja pomnikowych dębów, Józefów – synagoga, Krasnobród – kapliczka Św. Rocha – biegacze ją zapamiętają z morderczego obejścia po stromych schodach. Ba, na trasie jest nawet dziwadło najnowszej technologii czyli wieża telefonii komórkowej udająca sosnę – nie wygląda to jednak naturalnie, sosno-wieża jest 2-3 większa niż prawdziwe drzewa. Zdecydowanie polecam wszystkim bieganie po Roztoczu ultraroztoczańską trasą – uczta dla wszystkich zmysłów, zakochacie w tej krainie i w tym biegu! Dla tych co celują w krótsze dystanse – polujcie na edycję gdy meta wypadnie w Suścu (co roku meta przesuwa się do kolejnej miejscowości) – wtedy będzie najpiękniej.
A co z moim bieganiem? Początkowo nieźle, nogi się kręciły jak miło, cóż z tego jak pary i wcześniejszego przygotowania starczyło tylko na tzw. krótkie ultra, czyli 60 km. Po "60-tce", wszystko zaczęło się sypać, bieganie zaczęło ustępować marszowi, aż w końcu przestało mi się udawać zmuszać ciało do biegu. Cieszyłem się więc przyrodą i przygodą. Przemierzałem lasy, podziwiałem widoki, liczyłem grzyby (trzeba było wziąć koszyk), celebrowałem punkty żywieniowe (świetna zupa dyniowa) i raczyłem się piwem w Barze u Gargamela nad Tanwią (prawo do darmowego piwa w pakiecie). To było nawet fajne. Końcówka po zmroku już jednak okazała się mocno dołująca. Krajobrazy zniknęły, dźwięki ucichły, świat zmalał do wiązki światła z czołówki, świadomość, że 30 km to już nie szybkie 3 godziny biegacza, a mozolne 6, czy nawet 7 godzin piechura zaczęła mnie mocno dobijać i musiałem walczyć z demotywującymi demonami w głowie. Pomogło towarzystwo biegaczki, która mnie dogoniła, bo jej latarka zaczęła szwankować. I tak sobie ciągnęliśmy razem, gadając o bieganiu, a przede wszystkim o życiu. Do mety dotarłem po 21 godzinach. W sumie zrobiłem nie 120 a 126 km – kilka razy zgubiłem się na trasie, sporo wyszło, ale tak się kończy bieganie okularnika bez okularów. Na mecie, od Sławka (głównego sprawcy całego zamieszania), który czeka osobiście na każdego biegacza do samego końca, dostałem „stakana” lokalnego bimbru i kowbojski pas, którym najpierw oberwałem po tyłku. Nie żałuje żadnego kilometra ani minuty spędzonej na trasie. Było to niesamowite doświadczenie przeżywane na każdej możliwej płaszczyźnie".
Relacja Michała oddaje klimat startu w zawodach. Gratulujemy!
Fotografia u góry: Przekraczanie rzek to niezwykła frajda.